Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł chatę, zajrzał przez szybkę nadtłuczoną do izby i słuchał. Kobieta, snać śmiertelnie znużona, blada, siedziała obok Sewera z głową o ścianę opartą, cała w blaskach ogniska. Starej widać nie było. Z mroku jej głos się dobywał, powolny, drżący, z akcentem przeciągłym chłopskiego biedaka.
— Czemuż on cię, ten panicz młody, nie widział, kiedy ci zima skórę do kości przybiła; czemu nie widział, kiedy cię nędza żarła, głód i mrozy sinością oblekały. Czemu cię nie widział w tej cmentarnej kaplicy, po drogach, pod płotami, na dachu tej chaty, wśród wody. Czemuż zobaczył, jak cię pomalowały ciepłe wiatry, ukrasiło słonko, gdy ci warkocze do kolan urosły, w oczach się gwiazdy zapaliły, kości ciałem oblekły. Boś ty ładna, zazulo! Ładna i słodka, i dobra. Teraz cię ta ładność precz wygoni — precz, precz!
Powtarzała coraz wolniej, ciszej, smutniej to: precz. Widziała znowu zimę i mrozy, głód i poniewierkę, a może już wątpiła w swe siły...
Powoli Kostusia oczy z ognia na Sewera przeniosła.
— Mamko, — rzekła głosem złamanym i łzawym — jeśli nam taka dola do końca ma być, cóż poradzimy? Odpoczęliśmy, pójdziemy znowu.
Była rozpacz w tej rezygnacji. Wstała i wzięła za rękę Sewera.
— Chodź na pacierze, biedaku, i choć słów nie rozumiesz, wołaj do Boga, wołaj, nie ustając. Może do Niego twój głos przecie doleci, może On na twoją