Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę pana, zimą ścieżki po całym borze wydeptał, od świtu do nocy chodząc i pilnując. Latem cały dzień na czółnie. Toć pan widzi, że dobro pańskie całe.
— Widzę, że ty jesteś strażnikiem, moja droga — żartobliwie odparł, wciąż Sewera obserwując. Chciał coś jeszcze rzec, ale się wstrzymał.
Łódź wbiegła w wąską szyję rzeki. Odwieczne olchy, prądem podmyte, schylały się nad wodą i w górze się stykając, tworzyły zielony tunel.
Wtem ujrzał pan połową na brzegu, a napół w rzekę spuszczoną gładką osikę, bez śladu kory bielejącą zdala. Krzaki koło niej były też podcięte wkoło.
— A to co? — spytał. — Jest i szkoda Kostusiu, chłopi tu łyka darli.
Dziewczyna zcicha się zaśmiała i zniżając głos, rzekła:
— Proszę pana, te chłopy całe życie boso chodzą — ot, tam ich chaty. — Wskazała ręką na wąski przesmyk wodny i u wejścia doń zatrzymała łódkę.
Pan ujrzał wpoprzek tej smugi jakby tamę z mniejszych i większych pni i gałęzi; nad tamą wyrastały regularne stożkowate wypukłości; było ich siedm.
— Bobry! Naprawdę bobry! — zawołał radośnie. — Od tylu lat marzę, by je mieć u siebie. Siedm chat. Co za nabytek nieoceniony. Cała osada!
Wyjął portmonetkę z kieszeni i podał Kostusi