Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

specjałów na widok tej strawy zielonawej, po której pływały nieliczne szperki.
— To wasz obiad? — spytał.
— Lebioda z mąką — pochwaliła się stara.
Kombinacja ta była jej pomysłu i wykonania.
Skończywszy jeść, Kostusia umyła statki, zebrała okruchy dla psa.
— Zabawię tu u was dni parę — rzekł pan. — Przygotujcie mi nocleg w komorze. Jest tłumoczek w czółnie. A tymczasem, Sewer, pokaż mi, co masz w lesie. Ruszajmy.
— Pańską łodzią, czy naszą? — spytała Kostusia, biorąc wiosło z kąta, u drzwi.
— Moją. Co? I ty ruszasz?
— Pomogę mu wiosłować — rzekła.
— A i owszem. Zgodziłbym się nawet na zostawienie go tutaj w takim razie.
Śmiejąc się, wyszedł naprzód, Kostusia niosła za nim torbę i strzelbę.
I stało się, że zamiast pomagać Sewerowi, sama zepchnęła łódkę, usiadła w końcu i jednocześnie sterując oraz wiosłując, wypłynęła na rzekę. Pan się rozłożył w środku, na dywanie, Sewer usiadł na przedzie i ruszyli.
Gorąco było i cicho. Prąd rzeki, zwykle wolny, teraz był prawie niewidzialny, łódź się ślizgała łez oporu wśród masy wodnych roślin, ocierała się o krzaki nadbrzeżne. Pan nie przed siebie patrzał, ale na Kostusię. Zginała się i prostowała miarowo z ruchem wiosła, bez żadnego, zda się, wysiłku. Ręce jej spracowane i ciemne ściskały silnie drzewo, ramiona, od-