Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niższej z hierarchji oficjalistów, odzywał się wyrażeniami i pojęciami swego świata, że ją pytał o uczucia ludzi wykształconych. Mowa jej czysta i zachowanie niezwykłe odurzyło go. Kostusia na to ostatnie pytanie spojrzała mu jasno w oczy.
— My, proszę pana, biedni, więc szczęśliwi u Boga — odparła poważnie.
Żarty jego obijały się o nią bez wrażenia. Dusza jej zanadto trosk była pełna. Uśmiechnęła się, ale jak się uśmiechają tylko smutni niekiedy, kurczem ust; odpowiadała, jak odpowiadają mędrcy dzieciom. Zapominał się coraz bardziej. Zajmowała go ta kobieta, to spotkanie niezwykłe, ciekawe w straży, gdzie przyjechał dla bezmyślnej zabawy.
— A tam, skąd idziecie, zostawiliście kogo?
— Zostawiliśmy, ale tych zawsze odnajdziemy na miejscu.
— Rodzinę?
— Groby, panie!
— A dawnoście się pobrali?
Krew purpurą oblała twarz dziewczyny.
— Zda się bardzo dawno, choć nie na lata — zcicha odparła.
Mamka tymczasem dobyła z piecyka obiad w garnuszku i wylała w miskę. Zupa to była nieokreślonego koloru. Kostusia wzięła dwie łyżki, ukroiła kromkę chleba, usiadła obok Sewera, miskę umieściwszy między sobą a nim. Zaczęli jeść, dzieląc się chlebem i strawą.
Panu wstyd się zrobiło rozłożonych przed nim