Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na głos ten niespodziany człowiek oczy podniósł. Strach odbił się w jego źrenicach, a zaraz potem dzikość. Nic jednak nie odrzekł, tylko w nieznajomego wpatrywał się nieruchomie.
Aż wtem na ścieżce od studni z wiadrem w ręku, oczy od blasku przesłaniając stanęła kobieta. Nie poznała głosu i sądziła, że to ekonom. Teraz, ujrzawszy obcego, rzuciła wodę i podbiegła.
Młody pan przyjrzał się jej zkolei z widocznem odrazu upodobaniem. Szczupła była i młoda, a zręczna jak topola. Nie zobaczył jej nóg, obutych w lipowe chodaki, łatanej barchanowej spódniczki, grubej koszuli i wytartego kaftanika, który nie na nią był pierwotnie skrajany. Zobaczył tylko małą głowę, otoczoną ciemnemi warkoczami, szyję smukłą, złotawą od słońca, młodzieńcze linje ramion i kibici, wdzięk i harmonję wszystkich form. Zobaczył też twarz ściągłą, zbyt może mizerną, ale którą zdobiły przepyszne, gęsto ocienione oczy i młode usta, małe, różowe, delikatnego rysunku. Pierwszą jego myślą było, że chętnieby te usta pocałował. A kobieta tymczasem stanęła przed nim i blednąc prędko, zestraszona, pochyliła się, jakby rękę jego chciała pocałować.
Odskoczył i schował ręce w kieszenie, a ona, rumieńcem oblana, ozwała się głosem cichym, proszącym, dźwięcznym:
— Proszę pana... nie powiedział nam nikt, że psa trzymać nie można! Nie wiedzieliśmy. Proszę darować... Oddamy go zaraz na wieś — daleko.
A gdy mówiła, młody pan zobaczył i wyraz tej twarzy, nieziemski spokój i słodycz i nieludzką do-