Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oddechy przerywały ciszę. Na dworze marcowy wicher dokazywał i szalał, wpychał się kominem do środka i rozrzucał po izbie ostatnie iskierki. Świat do niego należał przecie.
Wśród nocy zbudziło Kostusię, śpiącą na ziemi, uczucie chłodu. Wpółsennie wyciągnęła dłoń, nagle oprzytomniała i zerwała się z krzykiem. Woda zajęła chatę, posłanie jej już pływało. Na krzyk ocknęła się mamka.
— Co ci, zazulo? — spytała.
— Woda w chacie!
— O, Jezu! — jęknęła stara. — Cóż my poczniemy teraz?
— Pod dach się schowamy. Zbierajcie sprzęty i chleb.
Brodząc po wodzie w ciemności, przerażone zziębnięte, chwytały co wpadło pod rękę. Kostusia zbudziła Sewera, śpiącego na piecu i prawie gwałtem pociągnęła do sieni. Ledwie mu wytłumaczyła, jak ma się drapać na drabinę, ledwie doprowadziła na strych. Mamka już tam była, przytulona do komina, szczękając zębami i lamentując.
— Zabraliście wszystko i ten woreczek z za pieca, gdzie moje pamiątki i jego papiery?
— Zabrałam, zabrałam. Ale zostały się motki ekonomowej i strzelba pańska. O, Jezu!
— Ja motki przyniosę. Może co więcej jest w wodzie?
— Trzewiki moje i garnuszek. Zabierz, zazulo garnuszek.
Kostusia zniknęła w czarnej otchłani pułapu.