Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, no, drugi raz miejcie rozum. Ręka rękę myje, noga nogę wspiera — powtórzył swe ulubione zdanie.
— Przyniosę ryby — szepnęła Kostusia.
— To dobrze. Obdarzona wracasz? Oho? Wstąpże do mojej chałupy. Żona ma do starej jakiś interes.
Wstąpiła Kostusia, a gdy wyszła, zwitek od pani był o połowę mniejszy, natomiast na plecach spory worek wełny do przędzenia.
W domu zastała biedę. Sewer się zbudził, a nie ujrzawszy jej, poszedł sam w las. Mamkę, która go powstrzymywała, od drzwi odepchnął i zginął. Już go stara szukała daremnie, wołała, ile siły, nie odzywał się.
Kostusia, rzuciwszy swe skarby, pobiegła strasznie zatrwożona. Przetrząsnęła las cały, kąty i zakąty. Wieczorem zaledwie, półżywa z rozpaczy, znalazła go. Siedział skulony pod wykrotem, gdzie zwykle obiadowali. Siły go snać odbiegły, a mróz obezwładnił do reszty. Na jej widok mroczne jego oczy zajaśniały i coś niewyraźnego wybełkotał, a ona rzuciła się do niego, wołając najsłodszym głosem, głaszcząc go po głowie i twarzy.
Zarzekła się od tej pory zostawić go choć na chwilę samego, bez siebie. A on od tego dnia stał się gorzej niespokojnym i o nią podejrzliwym. Zauważyła nawet Kostusia, że nie lubił, gdy siadała obok mamki. Wtedy złe się robiły jego oczy. Nie powiedziała tego starej, ale odtąd zajmowała miejsce na ławie przy nim, a on wtedy był spokojny i cichy.
Mijały znowu tygodnie w pracy i zwykłym nie-