Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piskorza. Kostusia uklękła na lodzie i czatowała dalej. Czerpali i czerpali. Piskorze zaroiły się zewsząd. Zebrali ich pełną połę, z triumfem zanieśli do chaty.
Odtąd żywił ich Pan Bóg. Rybki gotowali w wodzie z solą i zupkę tę pili chciwie. Nie dawało to sił i nie tuczyło, ale przecie było ciepłą strawą, był tedy spokój. A musiał i w duszach gościć, bo w biedzie tej i niedostatku nie rzekli nigdy złego słowa ani sobie, ani ludziom, ani doli. Rano chata słyszała modlitwę, wieczorem łagodną, serdeczną rozmowę. Starych czasów nie wspominali i tylko niekiedy, gdy Kostusia zmordowana ciężką służbą, czuła falę zniechęcenia zalewającą jej duszę, wtedy dla pokrzepienia przypominała dzieje wędrówki, czerpiąc w tem wspomnieniu nowe siły.
W nocy odwiedzały ich wilki. Z początku wycia ich i szelest kroków pod ścianą przejmowały zgrozą kobiety, potem i z tem się oswoiły. Bestje ocierały się o węgły, zaglądały do okien, skrobały do progu, skomlały złowieszczo, głodem uzuchwalone żer węsząc. Śmiertelnie znużeni, biedacy spali po swych kątach przy wtórze tej ponurej pieśni zimy i tylko szczenię uspokoić się nie mogło, odpowiadało piskliwie, tuląc się do Sewera, z którym było w najlepszej przyjaźni.
Tak minęło parę miesięcy. W końcu lutego dnie już stały się dłuższe, o południu cieszyło słońce.
Pewnego dnia Kostusi w głębi lasu porwał się z pod nóg wielki orzeł i niedaleko usiadł na olszynie. Dziewczyna podeszła w to miejsce i znalazła zdziwiona ogromnego zająca. Drapieżnik przed chwilą