Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

całych dniach u ciepłego pieca. Dla przepędzenia głodu jadła przemarzłe jagody kaliny, której pękami ozdobiła okienko.
Skończywszy len ekonomowej, zabrała się pewnego dnia i poszła między ludzi. Nie było jej trzy dni, ale przyniosła sakwę, pełną krajanek chleba, cebuli i soli. Kostusia, spojrzawszy na to, zapłakała i ręce jej twarde ucałowała ze czcią. Zrozumiała, że stara żebrała dla nich, że chleb to był modłami i prośbą nabyty. Starczyło go na parę tygodni i znowu głód wrócił, żłobiąc policzki dziewczyny, sinością pokrywając usta starej. Sewer nic nie odczuwał.
Wieczorami krzepili się nadzieją wiosny. Będą korzenie, trawy soczyste, jajka po dzikich gniazdach i będzie ciepło. Teraz całodzienne trwanie na mrozie budzi ten głód nieznośny, sprawia kurcze i osłabienie. Będzie i ryba w rzece.
— Ryba to i teraz jest — rzekła raz mamka, przestając prząść, jakby tknięta jakąś myślą. — A gdzież my pamięć podzieli! Kiedyż ryba, jak nie teraz!
Wstała żywo, a za nią porwała się Kostusia, Sewer, nawet psiak-znajda, śpiący obok Sewera na ławie. Wyszli wszyscy na rzekę, pokrytą grubym lodem. Mamka zaczęła lód rąbać zajadle, potem Kostusia odebrała jej siekierę i pracowała aż do omdlenia. Wokoło nich mroźny wiatr wyprawiał dzikie harce i wyiskrzony księżyc robocie się przyglądał.
Dobrali się wreszcie wody i nad przeręblą schyleni czekali zdobyczy. Już nawet zimna nie czuli ani miary czasu nie liczyli. Aż wreszcie mamka szybko zanurzyła ręce w lodowatej wodzie i dobyła