Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wprawy. Cera jego ziemista nabrała jaśniejszych tonów, od mrozów dostawał rumieńców, chód jego stawał się lekkim i sprężystym. Dla przyrody nie miał wprawdzie oczu i objaśnień Kostusi słuchał bezmyślnie, ale zastanawiały go głosy ptaków i począł je naśladować, śmiejąc się dziecinnie.
Teraz zupełnie przyrósł do Kostusi. Gdy go czasem chciała zostawić w chacie z powodu zimna lub wichru, nie pomagały prośby i rozkazy. Szedł za nią jak lunatyk, towarzyszył w lesie, przeprowadzał do studni po wodę, stał nad nią, gdy rąbała gałęzie do pieca, a w chacie nie zdejmował z niej oczu niespokojnych, ilekroć zbliżyła się do drzwi. Na myśl mu jednak nie przyszło wyręczyć ją w ciężkich zajęciach. Nie obchodziły go wiązki chróstu, które przynosiła z lasu, ani ciężkie wiadra wody, które jej szczupłą postać chyliły do ziemi. Ale Kostusia nie wymagała, nie chciała pomocy. W jej gorzkim żywocie i taki stan był wytchnieniem, ulgą.
Spokój tedy był wedle jej pojęcia. Ekonom wcale się nie pokazywał, kradzieży nie było nigdzie śladu. Świat o tych nieszczęśliwych, a oni o świecie całkiem zapomnieli.
Tylko często im głód dokuczał. Ekonom wedle umowy, dla pewności, jak mówił, zabrał naprzód swoją część, a biedacy nie śmieli prosić we dworze o więcej, żeby nie zrazić dobrych, starych państwa i nie kłamać przed nimi. Więc wprędce chleb się skończył i były tygodnie, gdzie jedli tylko kartofle z wodą, dla chorego szczędząc resztki słoniny. Mamka wspominała bezustannie kokoszkę i stękała, przędąc po