Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



VII

Był tedy spokój.
Codzień wczesnym rankiem Kostusia ubierała ciepło Sewera, nakładała na się wszystkie szmaty, brała w zanadrze kawałek chleba i wychodzili tak we dwoje na obchód. Ona szła przodem, torując drogę on za nią krok w krok, pilnując się, by stopą swoją w ślad jej stopy trafić. W borze pozostawali dzień cały, przetrząsając go z końca w koniec. O południu odpoczywali chwilę, jedząc wspólnie ów kęs zimnego chleba usadowieni pod wywrotem lub na kłodzie.
Las ten poznała prędko Kostusia. Znała niemal drzewo każde, znała krzaki i wiecznie odkryte oparzeliska, nad któremi zimowały cietrzewie i kaczki dzikie. Wiedziała, gdzie wiewiórki kryły po dziuplach orzechy, gdzie dzięcioły zebrały sobie szyszki, odnalazła po nagich gęstwinach gniazda zeszłoroczne, śniegiem zawiane, a takie różne i ciekawe. Spotykała kotliny zajęcy i garście piór, resztki lisiej biesiady, natrafiała na zwierzęce narady, gonitwy, łowy.
Kochała ten las dla ciszy i pustki, kochała bardziej jeszcze dla dobroczynnego wpływu, jaki wywierał na Sewera.
Biedak, zrazu słaby i niezręczny, nabrał sił