Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

...Był kiedyś biały dwór, a w nim dwa gołębie białe i w nim pisklę maleńkie, ot, takie malutkie. Na dwór spadły ognie, a na gołębie szulaki (jastrzębie). Urwały głowę gołębiowi i poleciały, urwały głowę gołębicy i poleciały. I po małe przyleciały, ale nie znalazły — i odleciały. Taki bajki koniec: na dworze żyto faluje, to tu, to tam, niby żywe. A pod żytem, pod ziemią, pod siwą, gołąb leży — taj przez to żyto stęka: «gdzie gniazdo moje?» — taj przez trawę miedzową szepce: «gdzie malutkie moje?». Nie płacz, gołąbko moja, nie płacz, malutkie twoje piórkami porosło, w skrzydełka uderzyło! Gołębie przylecą w swaty, zagruchają, zatokują, taj gniazdo jej złote uścielą!...
Baba nie miała nikogo na świecie. To cudze dziecko wykarmiła swem mlekiem i do niego w swem sieroctwie jak do swego rodzonego przylgnęła. Opowiadała czasem Kostusi, jak jej męża zły człowiek pomoczył, jak mu uroki kołtunem wyszły, pokręciły ręce i nogi, aż umarł. Nie płakała po nim. Opowiadała potem, jak jej ostatniego, Janka, mlecznego brata Kostusi, na noclegu przy koniach zła febra opadła, że ni zioła, ni wywary, ni maście nie pomogły. Zbielał jak «gęś», spuchł «jak szklanka» taj za tamtemi na mogiłki poszedł.
Wtedy w jej zapadłych, mgławych oczach, zjawiały się wielkie, ciche łzy i płynęły powoli, a ona i otrzeć je zapominała, zasłuchana w swe ciężkie wspomnienia.
Święta Bożego Narodzenia przerywały na czas jakiś monotonię zimowego życia Kostusi. Miała wtedy