Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wuj do Rudakowskiego się wstawi.
— Ja? — A jakiemże prawem? — Stamierowski mi ani krewny, ani powinowaty. — Czy to nawet wypada wtrącać się w rodzinne sprawy obcych? Naraziłbym się na cały szereg nieprzyjemności. I poco? Wszak sama powiadasz, że on warjat.
— Wuju, może on ma krewnych? — Żeby ich powiadomić?
— Zapewne, że ma krewnych. Opowiadał tutaj nawet o jakiejś bogatej ciotce, wdowie. Zapytany, opowiedziałbym jej ten wypadek, ale tak, pisać do niej pierwszy — nie mogę! Nie wypada!
— Więc cóż będzie, wuju? Komuż wypada? — spytała Kostusia, wstając i prostując się, z ockniętą energją.
— Trzeba czekać! Rudakowski sam się opamięta i zlęknie rozgłosu.
— A jak nie? — pytała krótko i twardo.
— Cierpliwości! Niebywałe to rzeczy! Rozgłosi się i wtedy policja może się zajmie.
— A tymczasem on tam gnić będzie?
— Ha, cóż robić! Nie nasza rzecz wglądać w cudze sprawy. Moja droga, trochę spokoju... Takie interesa nie załatwiają się prędko.
Kostusia nic już więcej nie rzekła. Popatrzyła na wuja wzrokiem osłupiałym, jakby w przepaść, nagle otwartą, zawróciła się i schyliwszy nisko głowę, wyszła z pokoju. Na ganku rozejrzała się wokoło tym samym wzrokiem, oderwanym od spraw i myśli zwykłych, i zamiast do roboty codziennej się zabrać, poszła do siebie na strych.