Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kostusia znowu osunęła mu się do nóg i już nie kolana, ale stopy obejmując rękami, błagała.
— Po ratunek do wuja przyszłam, po zmiłowanie nad jego niedolą. Niech go ten człowiek okropny uwolni z tej ciemnicy, gdzie gnije za życia. Czyż dlatego, że on warjat, ma mu być słońce odjęte, głodem ma mrzeć i męczyć się jak zwierzę? Nie odbierze on już tych nikczemnych pieniędzy Rudakowskiemu, nie będzie swych słusznych praw dochodził! Już mu niczego nie potrzeba, ani szczęścia ani dostatków, tylko spokoju odrobiny, starania jak około dziecka i lekarskiej pomocy. Przecie on wyzdrowieć może, a jeśli umierać musi, niech mu śmierć lżejsza będzie!
Płakała już teraz, wstrząsana cała łkaniem i żałością.
— Ładne się rzeczy dzieją na świecie — mruczał Odachowski, ponuro patrząc przed siebie. — Ładne! Niema co powiedzieć. No, nie płaczże tak bardzo! To jednak prawdziwe szczęście, żeśmy się w to nie wplątali. Kompromitacja! Brr! A mówiłem ci, Kostusiu! Przestrzegałem! Poco się było awanturować? Nigdy starszych nie słuchacie! Teraz to doświadczenie przeboleć musisz, zanim zapomnisz. Wartoby cię urzędownie wygderać, ale mi cię szkoda. Uspokój się i idź, spocznij. Ja tu tę sprawę jakoś ciotce wytłumaczę i ułagodzę. Tymczasem prześpij się i zjedz cokolwiek. Musisz być głodna...
Kostusi łzy nagle oschły.
— Wuju, ale go wyratować można? — spytała niepewnym głosem.
— A jakże? — moja droga.