Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do policji. A ta mi tu staje raptem i powiada, że przychodzi po ratunek! Po rózgi, chcesz powiedzieć!
Kostusia podeszła do niego i do nóg się osunąwszy, objęła jego kolana.
— I rózgi wezmę z wuja ręki, jeślim winna — mówiła, oczy ku jego nasrożonej twarzy wznosząc żałosne. — Wuj mnie maleńką od śmierci uratował, wuj mnie chował i karmił, wuj jak ojciec dla mnie był. Ja też jak ojcu swój ból opowiem, o ratunek poproszę!
Odachowski począł się w złości chwiać i ustępować. Schylił się do niej, podniósł z ziemi, machinalnie ręką po głowie pogładził.
— No, no! Cóż tam! Wielkie rzeczy! Chowałem! Każdy by chował! Rozkoszy wielkich nie zaznałaś! Dobra byłaś do ostatnich czasów! Teraz to coś paskudnego do ciebie przystąpiło! Sfiksowałaś i basta! Zbałamucił cię ten urwisz z szubienicy! Tobym go sprał za to! No, gadajże porządnie! Cóż tam nowego? Schadzka? Pewnie błazen porzucił i czmychnął? Co?
Kostusia potrząsnęła głową. Usta jej krzywiły się jak do płaczu, ale oczy, rozszerzone i gorące, były suche, a w gardle nie łzy ją dławiły, ale płomienie.
— O wuju! — szepnęła głucho. — Nie bałamucił on mnie i nie na schadzce byłam teraz. Chodziłam do niego, ale on mnie ani zobaczył, ani poznał, chociaż patrzał. On, wuju, zwarjował w lochu, gdzie go od miesiąca zamknął ojczym.
Odachowski skamieniał. Oczy wytrzeszczył, ręce opuścił i milczał, przerażony. Dziewczyna drgającemi usty, urywano, bezładnie, mówiła dalej.