Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyjdę. Bezdomnam się rodziła, bezdomna zostanę. Nie opuścicie wy mnie!
— O, Jezu! Tak jak pies za tobą się powlokę!
— Daj wam, Boże, niebo za to słowo. Jutro wieczorem przyjdę na matczyną mogiłę i powiem, co w Podgaju mnie spotkało. — Bywajcie zdrowi teraz.
Uścisnęła starą jak matkę i odeszła, tak zamyślona i zatopiona w sobie, że nie widziała drogi ni kierunku, ani zdziwienia na twarzach ludzi, pracujących w pobliżu dworu, na polach, którzy ją sobie palcami pokazywali. Szła wyprostowana i spokojna, obojętna na to, co ją czekało w domu opiekunów. Nie ukrywała się wcale i nie na swój strych się schroniła, ale poszła prosto do gabinetu wuja.
Obywatel siedział u biura i coś pisał zamaszyście, zirytowany widocznie, namarszczony, stroskany. Na szelest drzwi spojrzał z pod okularów i nagle, jak ruszony sprężyną, wyskoczył w górę.
— Słowo stało się ciałem! To ty! — wrzasnął wielkim głosem, w którym mieszała się radość, gniew, ciekawość i ulga.
Dziewczyna złożyła ręce jak do modlitwy.
— Do wuja przyszłam po ratunek — jak do ojca — rzekła cicho. Tylko do wuja! Żebyż tutaj nikt nie przyszedł — dodała z widoczną trwogą i niepokojem.
— Zwarjowałaś, czy co, u licha! — wołał, zniżając jednak głos i zamykając drzwi na klucz.
— Całą noc i cały dzień za domem! Ładna konduita, niema co powiedzieć! Wszystkie fornalki rozesłałem na twe poszukiwanie i właśnie piszę odezwę