Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A pani niech się nie odstręcza nieświadomością. Za parę dni będzie to pani wszystko umiała na palcach. To głupstwo.
Tak się to wszystkim zdawało, a nawet biedacy i głodni, przechodzący pod oknami magazynu, zazdrościli sklepowej dobrego, lekkiego chleba. Co to za praca właściwie: siedzieć za ladą i obsługiwać kupujących eleganckim wonnym towarem! Dla Stankarowej była to jednak niewypowiedziana męka. Czasami mijała godzina w zupełnej bezczynności. Zabijała czas sprzątaniem półek i obznajmianiem się, gdzie co jest ustawione, aż zjawił się kupujący.
Była to publika elegancka, próżniacza. Ci znowu zabijali czas wybieraniem, przebieraniem, krytykowaniem; targowali najdroższe perfumy, a kończyli w najlepszym razie na glicerynowem mydle — często nic nie kupili, a przerzucili pół sklepu.
Barwiński, wytrawny kupiec, był bezzmiennie uśmiechnięty, słodki i rozmowny. Stankarowa była tak zmęczona i znudzona, że jej się na płacz zbierało za każdym targiem.
Rozpacz ją ogarniała na dźwięk dzwonka u drzwi, na widok strojnych dam, szykownych panien i panów. Miała minę nie kupcowej, ale męczennicy. Jedna ze stałych klientek otyła, bardzo strojna dama, dla której Barwiński był, jeśli możliwe, jeszcze słodszy, zrobiła uwagę bez ceremonji, obejrzawszy lekceważąco młodą kobietę: