Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tu biczem wskazał na wóz pełen drzew i dodał:
— A ot, to jej parobek od Niemna drzewo ciągnie. Przemyślna baba!
Stankar się rozglądać począł, po krętych uliczkach, starych domach, typach ludzi, i tak jechali, aż domy stały się niższe, przechodnie rzadsi, więcej nieba i przestrzeni, już zalatującej zapachem roli i więdnących liści.
Dzień był słoneczny i ciepły, w powietrzu snuły się nici „babiego lata“, z poza parkanów złote i czerwone wyglądały drzewa.
Wreszcie dorożkarz konia wstrzymał i wskazał furtę.
— To tutaj. Zaczekać pan każe?
— Czekaj. Za chwilę będę zpowrotem.
Wszedł na podwórze i rozejrzał się, czy kto się nie pokaże, by mu dalszą drogę wskazać. Ale wokoło było pusto, jak zwykle w roboczy dzień, tylko dalej w głębi posłyszał śmiech i okrzyki dziecka, i na ten odgłos poszedł wąską ścieżką między zagonami warzyw. Zdaleka poznał Tolę, zajętą obieraniem jabłek z drzewa. Stała na drabinie wysoko wśród konarów i zrywała owoce w wiszący na gałęzi kosz. Gdy był pełny, spuszczała go na dół w ręce Sabinki, która pakowała jabłka w większe skrzynie, sortując starannie.
Na ziemi, obok gromady owoców, bawiła się Janka, układając je w kupki i niby pasąc. Były to „koniki“ i „krówki.“
Wszystkie były tak zajęte, że go nie spostrzegły. Dopiero Sabinka zawołała: