Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Janka istotnie kwitła zdrowiem i chowała się jak ptaszę swobodnie w sadzie, świergotem wesołym bawiąc pracujące, tarzając się po murawie, zbierając kwiaty, niepamiętna już ciasnego mieszkania w Warszawie, niefrasobliwa i szczęśliwa.
Nie wiedziała, jak ciężko było otaczającym. Wśród lata prawie im głód dokuczał. Patrzyły na zielone owoce i warzywa, rachowały dochód jesienny, a same obywały się byle czem.
Mięso bywało mitem w ich kuchni, kawę zastąpiono cykorją — żywiły się mlekiem, kartoflami i chlebem.
— I tak dziw, że nie pożyczamy! — mówiła Czernikowa. — Poprzednich lat gorzej bywało. Pani umie lepiej pieniędzmi zarządzić, niż my. Wiadomo — inna edukacja, inna głowa.
Dla nich Stankarowa stała się bóstwem i wyrocznią, zrozumiały, że ona ich utrzyma i pokieruje. Wydawała rozkazy, rządziła wszystkiem. Słuchano jej ze ślepą wiarą.
Nareszcie minął ciężki przednówek. Dojrzały czereśnie. Codzień Gracjan i Czernikowa wywozili je na targ, wracali z workiem miedziaków. Pieniądze składano do kuferka, nie licząc i nie wydając grosza. Potem przez resztę dnia obierano owoc dojrzały, polewano warzywa, pracowano do nocy niestrudzenie. Nie było czasu na gawędki z sąsiadkami, na kłótnie i plotki. Sabinka, która pierwej niedomagała często i płakała o byle co, zapomniała o niedoli swego ka-