Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czarną godzinę i, czując się zupełnie narazie szczęśliwą, zasnęła spokojnie.
I rozpoczęło się nowe, ciężkie życie. Od świtu poszły z Sabinką do pracy. Gracjan ogród orał, one w ślad za nim równały zagony, rozbijały bryły — siały, Janka dreptała za niemi, bawiła się motylami, żuczkami, trawą, kotem, aż zmorzona usypiała na ziemi, skąd ją zabierała Czernikowa i odnosiła do domu na rękach.
Zpoczątku mozolnie, wolno szła kobietom robota; mdlały im ramiona i krzyże. Biedna Sabinka daleko zostawała za Stankarową, ale obie zacinały się na zmęczenie i pracowały, pocieszając się, że przywykną.
Pogoda była śliczna, słońce grzało, woniały młode iście, ptactwo śpiewało całemi chórami, chciało się żyć i pracować.
Po tygodniu zasiano ogrody. Gracjan ruszył znowu na zarobek klaczą — kobiety wzięły się do sadu.
Stankarowa zdjęła i schowała swe miejskie stroje sprawiła sobie barchanową spódnicę i bluzę — na głowie nosiła tak jak Sabinka jasną chusteczkę. Po nieznośnych bólach ścięgna jej się zahartowały, muskuły nabrały sprężystości, była gotowa do trudu. Dotychczas jednak nie wyszła poza furtę i nie mogła opanować drżenia, gdy ktoś wchodził z ulicy, lub gdy Czernikowa zbliżała się do nich.
Ale nikt dotąd nie troszczył się o nią, nie spytał o paszport, może dlatego właśnie, że lokatorem Czernikowej był policjant „kwartalny“. Podkomendni