Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zali mogła wczoraj myśleć biedna uciekająca, że taki będzie ranek następny! Po śniadaniu nastąpiło ulokowanie i obejrzenie wszystkich kątów. Sabinka oprowadziła po całym sadzie, opowiadała, jak to ślicznie było za życia ojca, jak drzewa rodziły.
— Teraz nikt z nas dopatrzeć ich nie umie, zdziczały, ledwie kilkanaście rubli bywa dochodu — zakończyła smutnie patrząc po gęstwinie rozczochranej.
— Ja się na tem znam — rzekła Stankarowa — znowu rodzić będą!
I poczęła pokazywać, co wypada czynić i już ją porywała żądza tej pracy ukochanej — wspomnienie Ługów, stryja, szczęśliwej młodości. Taka energja i siła biła z niej, że ożywiła się nawet znękana kaleka.
— Ja z panią będę razem pracowała. Pani mnie nauczy. Mój Boże, z panią słońce do nas przyszło. Chce się żyć! Tylko co my zrobimy same ze starym Gracjanem? A na najem niema pieniędzy.
— A no, to trzeba samym zrobić. Od jutra weźmiemy się do roboty. Trzeba ogrody warzywne na gwałt uprawiać, bo już późno.
— Kiedy to się tak opuściło ręce. Jak mi opisali dobytek, a mamy nie było, to i ochota odpadła robić cośkolwiek. Nasion niema, klacz zarabia na chleb, albo ja wiem, jak pogodzimy wszystko.
— Trzeba ogrody zorać, parę dni to zajmie, a potem same musimy grzędy obrobić i zasiać. Inaczej chwasty