Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w szpitalu, a w domu zostawiłam na całem gospodarstwie córkę kalekę, i jak pomyślę, co tam zastanę, to jużbym wolała żywa ze szpitala nie wyjść!
Stęknęła ciężko i zgarbiła się, jakby zgryzota była ciężarem, który jej zmęczone barki ciężko gniótł.
— Pani w Grodnie mieszka?
— W Grodnie, całe życie. Urodziłam się, zamąż poszłam, troje dzieci pochowałam, jedną córkę wydałam zamąż aż na Kaukaz, straciłam męża i zostałam na stare lata z ostatnią dziewczynką kaleką, sama już bez zdrowia i w biedzie! Pani to pewnie płakać zaczyna, ja już odpłakałam wszystkie łzy.
Pokiwała głową i po chwili mówiła dalej:
— Mam ogród na przedmieściu. Mój mąż go założył, fachowy był człowiek, więc interes dobrze szedł. Sprzedawał kwiaty i warzywa, nasiona i szczepy. Wygodnie, dostatnio się żyło. Potem zaczęły nam dzieci chorować i umierać. W dwa lata trzech chłopaków pochowaliśmy. Stary się tem gryzł, począł się opuszczać, pić wkońcu. Zadłużyliśmy się na doktorów, potem grad wybił wszystko jednej wiosny — człek nie wytrzymał — położył się, żółkł, chudł, aż i zmarł. Od tego czasu już pięć lat biję się jak ryba o lód, Bóg wie, co zastanę teraz. Może już dłużniki i do domu nie puszczą.
— Nie miała pani listów od córki?
— Pisała parę razy, ale umyślnie nic złego. Ona to mnie do tej Warszawy wyprawiła, gdy na oczy zu-