Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sama nie wiem. Mam bilet do Grodna — odpowiedziała bez zastanowienia.
Jejmość jeszcze bystrzej ją obejrzała od stóp do głowy.
— Jakto? Pani nie wie, dokąd jedzie?
— A nie. Chleba szukam. Gdzie go znajdę, tam zostanę.
— A jakąż pani ma kondycję? Może lekcje?
— Wolałabym inną pracę — szepnęła.
— To pani szalona; tak z dzieckiem puszczać się w świat na niepewne. A zna też pani kogo u nas w Grodnie?
— Nie, nikogo.
Jejmość pokiwała głową i zamilkła.
Stankarowa wcisnęła się głębiej w kąt i zapłakała.
Rozstroiło ją nareszcie do gruntu poczucie osamotnienia i ciężkich chwil bliskiej przyszłości. Nie miała żadnej „kondycji“, nie umiała żadnego rzemiosła, a przedewszystkiem — i to ją najgorzej przerażało — nie miała ni paszportu, ni żadnego urzędowego papieru. Do zajazdu jej nawet nie przyjmą, noclegu każdy stróż odmówi, o zarobek nie będzie się mogła postarać ani w fabryce, ani w sklepie — nigdzie!
— Czegóż pani tak płacze? — spytała ją jejmość. — Czy to takie nieszczęście na chleb pracować? Niema czego rozpaczać, jeśli zdrowie jest. Coby pani na mojem miejscu robiła? Ot, sześć miesięcy przebyłam