Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zagłębiony pozornie w gazecie, hrabia Roman z sąsiedniego pokoju słyszał całą rozmowę. Przestał czytać i zamyślił się.
Ten projekt nigdy mu nie przyszedł do głowy. Od czasu swych życiowych katastrof próbował wszelkich sposobów skręcenia karku i rozbudzenia w sobie zajęcia czemkolwiek, zawsze bezskutecznie. Nędzy i głodu nie próbował nigdy. Ha, a jeśli w tem właśnie najdrapieżniej uczuwa się życie! Może ta młoda, zdrowa dusza rozumie prawdę, potrzebę natury ludzkiej.
Coś go wstrząsnęło w martwocie, jakby oddźwięk, ale i temu był rad, bo go odrywało od nieznośnej nudy i niechęci do myśli i czynu.
W sąsiednim pokoju snać profesor już zadrzemał, bo rozmowa ucichła, tylko Stankarowa nuciła półgłosem:

Czemu nie orzesz, Jasieńku,
Czemu nie orzesz?
Czy ci wołki już ustały,
Czy ci wołki popadały,
Czy sam nie możesz?

Hrabia wstał, cicho drzwi przemknął i wszedł. Kobieta urwała śpiew.
— Zaczynam wierzyć, że się mnie pani lęka, jak upiora! — rzekł.
— Ależ nie. Lękam się tylko śmieszności. Takie mam nerwy dzikiej kozy i nie mogę od tego odwyknąć.