Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Alboż to on pierwszy jest nieszczęśliwy w małżeństwie. Żeby wszyscy zdradzeni lub opuszczeni byli do niego podobni, ładnieby świat wyglądał.
— Różne są dusze — rzekła.
— Et, co tam dusze! — machnął ręką profesor, który pomimo towarzystwa hrabiny, miał swoje własne trzeźwe poglądy. — Żeby mu się podobało jakie piękne ciało, toby ta chora dusza poszła prędko do zapomnianych na strychu rupieci.
Stankarowa milczała, a profesor zrzędził dalej:
— Siedzi tu, jak w klasztorze. Całą mam nadzieję, że w Orlinie spotka się z konieczności z panią Wandą. To go może rozrusza. Hrabina, żeby znała ludzi żywych, a nie malowanych świętych i stare dewotki — toby nie powinna prosić Boga o cnoty dla niego, ale o jaką tęgą niecnotę. Bez tego, to niech go obwijają w powijaki i złocą twarz, bo gotowa mumja.
Stankarowa się uśmiechnęła.
— Profesor jest wyznawcą leczenia truciznami. A mnie się zdaje, że by zdrowym być normalnie, jest środek lepszy, łatwiejszy i mniej ryzykowny. Żeby nasz hrabia nie był miljonerem, musiał pracować, zdobywać, walczyć o byt, toby złe myśli i smutki precz poszły, jak mgły przed słońcem!
— Alboż on nie ma pola do pracy? Może, gdyby chciał.
— Ba, żeby musiał, choć nie chce, toby było dopiero skuteczne.