Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

profesor pokazywał zbiory i rad rozmawiał zachwycony, że tak dobrze zna ptaki i owady, zajmuje się ich życiem i naturą, hrabia się nawet z nią oswoił.
Było jej wśród nich dobrze, i prawie zapomniała o swych niedolach.
Ułożywszy fiołki, przygotowała gazety i krzątała się po gabinecie, opowiadając staruszce, co w ogrodzie już kwitło, gdy wszedł hrabia. Umilkła w pół słowa, nie mogąc dotychczas owładnąć dziwnego strachu, jaki czuła na jego widok. Przywitał babkę, jej się lekko ukłonił i spytał:
— Może przez pomyłkę oddano na górę wczorajszy numer „Figaro“?
— Jest. Położyłam przy pana fotelu, na biurku.
Wziął gazetę, zobaczył fiołki, i wyjął je z wody.
— Zaniosę profesorowi — rzekł.
— Jakże się dzisiaj miewa? Leży? — spytała hrabina.
— Wstał, ale bardzo stęka na reumatyzm. Prosił, żeby pani do niego przyszła na gawędę, bo się nudzi!
— Idź, ma chère. Ja dzisiaj mam spowiedź, czekam na kapelana. Mogę cię uwolnić do obiadu.
Stankarowa wzięła robotę, gazety i zeszła nadół. Profesor siedział w fotelu, wśród swych ukochanych zbiorów i ucieszył się ogromnie na jej widok. Pomimo dokuczliwego reumatyzmu zawsze żartobliwie był nastrojony.