Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma rację profesor. Mole wszystko stoczą! — rzekła zmienionym głosem.
Ale staruszek nie filozofją, ale rzeczywistemi molami był zajęty — zupełnie się rozbudził, wyprostował.
— Jednakże trzeba się od nich bronić, bo to nie żarty. Pójdę jutro o radę do profesora Prószyńskiego, do zoologicznego Muzeum, a do hrabiego trzeba o niebezpieczeństwie napisać. On młody, weźmie się energicznie do dzieła. Ja napiszę — czy adresować do Orlina?
— Niema go tam.
— Więc gdzież go szukać?
— Nie wiem. Jest zagranicą. Może przyjedzie.
— Ha, ale kiedy? Może znaleźć w zbiorach ogromne straty.
Hrabina nic nie odrzekła, rada widocznie rozmowę przerwać, ale stary był uparty. Począł zrzędzić.
— Kto takie skarby zebrał, powinien o nich pamiętać. Co będzie, jak mole dobiorą się do kolekcji motyli? Takiej drugiej niema na świecie.
Znać było na staruszce zniecierpliwienie.
— Zginą profesora motyle jak już zginęło wiele rzeczy — nie do odzyskania. Trzeba się z tem pogodzić. Proszę, czytaj pani dalej — dodała prędko.
Wieczór upłynął już bez przerwy — ale wracając do domu, pomyślała Stankarowa, że nie każda cisza bywa pogodą i nie każdy spokój szczęściem.