Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja tu obok mieszkam. Może pani raczy wstąpić.
Weszły do dwóch schludnych pokoików, a gdy Stankarowa przedewszystkiem zachwyciła się kwiatami w oknie, gospodyni jęła opowiadać:
— Kwiaty mi ogrodnik przynosi. Co ma z niemi robić, są przecie szklarnie i cieplarnie w ogrodzie, do których oprócz niego nikt nie zagląda. Już pięć lat, jak pani hrabina nie była w ogrodzie, ani w tej części domu.
Wskazała boczne skrzydło, zwrócone do ogrodu, a potem inne okna, i tłumaczyła:
— Tam mieszka rządca, a tam profesor Gira, a tam Stachórska, co pinczerów dogląda, a tam Marcinkowska, co zarządza kościelnemi haftami, a tam Pawlik, emeryt kamerdyner nieboszczyka hrabiego, a to okno gabinetu hrabiego, a to okno gabinetu hrabiny.
— A to całe skrzydło od ogrodu? — spytała Stankarowa, którą pociągały, nęciły gęstwiny zielone, widne przez boczną bramę, i parkan między tem skrzydłem, a stajniami, od Wiejskiej ulicy.
— A to apartamenty hrabiego Romana... puste! — jakimś innym tonem objaśniła Sakowiczowa. Ale Stankarowej hrabia Roman nie zaciekawił. Popatrzała raz jeszcze na czuby drzew, westchnęła.
— Tam musi być ślicznie. Jak wieś!
Przesunęła ręką po czole, a że zegar w tej chwili wybił pierwszą, zerwała się przestraszona.
— Muszę wracać. Dziękuję pani.
Sakowiczowa ruszyła się także.