Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stankarowa ruszyła ramionami, ale w tej chwili weszli kupujący i musiała nimi zająć się.
Po południu, na wozie pełnym kwiatów, zajechał przed magazyn stary, wygolony Niemiec.
Chłopak pomocnik ledwie go zobaczył, zawołał:
— O je! Sam stary. Będzie heca!
I skoczył do drzwi.
Niemiec, jak prosty robotnik, poznosił z chłopcem kwiaty, poustawiał je, wychodzącym klientom otworzył drzwi i nisko się ukłonił, a potem skinął głową Stankarowej i mruknął:
— Morgen!
Miało to być powitanie.
Zaraz też do ksiąg i pieniędzy się zabrał, ściśle kontrolował.
— A gdzie Karol? — spytał po chwili.
— Wyszedł! — odmruknęła Stankarowa, rozgniewana i powitaniem, i kapeluszem na głowie, i tonem zapytania.
— Panna taka ładna. Mogłaby go przy sobie utrzymać!
— Niby poco? Jeśli chodzi o zajęcie — mógłby go pan najkorzystniej u siebie w ogrodzie zatrzymać — bo tutaj w magazynie — ja sama wystarczam.
— Oho — żebym go zabrał, tobym i pannę stracił. Już ja znam wasze wyrachowanie.
— Co to znaczy wasze? — zawołała rozdrażniona.
— Ano, wasze — sklepowych panien. Każda chciałaby się za Karola wydać. To wyście go tak rozpuściły.