Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale panna Marja pogardliwa, dumna, wyszła ze sklepu.
— Co jej się stało! Ja nieszczęśliwy! — jęknął.
Stankarowa wybuchnęła także.
— Prosiłam pana, żebyś się bawił. Bardzo chętnie wyręczałam. Wolę najcięższą pracę, jak podobne obelgi — takich kobiet!
— Ależ ona oszalała! Bóg moim świadkiem...
Przerwała mu niecierpliwie:
— Niechże pan boskiego imienia nie miesza do takich zaklęć...
— Ja muszę jej wyjaśnić, muszę ją widzieć...
— To idź pan i wyjaśnij zarazem, że ja do jej podobnych nie należę.
Skonfundowany, umknął i wcale się dnia tego więcej nie pokazał. Czekała dłużej niż zwykle, wreszcie sprawdziła kasę, zamknęła pieniądze i kazała pomocnikowi zamknąć magazyn.
Nazajutrz pan Karol z miną skruszonego grzesznika zajął swe miejsce nad pulpitem i przetrwał do jedenastej. Dłużej nie mógł wytrzymać. Wziął z kasy garść asygnat i sięgnął po kapelusz.
— Niech pan odrachuje pieniądze, które zostają, a te wpisze do księgi na swój rachunek — zatrzymała go Stankarowa.
— Cóż znowu! Pani nie potrzebuje kontroli! — zawołał. — Za godzinę wrócę.
I wyszedł, jakby do pożaru pędził.