Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Schöneicha boją się jak złego ducha. Zna je do gruntu. A jak weźmie na fundusz, to nie zostawi suchej nitki.
— A wiecie z kim Wentzel teraz romansuje?
— Z dwudziestoma!
— To flirt, ale serjo z jedną.
— Z hrabiną Aurorą.
— To urzędowo. A nieurzędowo... z żoną swego plenipotenta. Znacie Sperlinga?
— Aha! Młoda, szczupła brunetka. Widziałem w teatrze. Ten Wentzel specjalista od mężatek.
— Bo się żenić nie wybiera, jak ty. Na twoją pannę Hertę ani spojrzy teraz, ale po ślubie radzę ci wyjechać.
— Co też i uczynię. Te kobiety, jak owce! Za jedną skoczy tysiąc.
— Wczoraj była znowu awantura u Lidji. Powybijano wszystkie okna, potłuczono lustra i lampy, nie zostało jednego całego sprzętu. Dziś ich z dwudziestu wybiera się do Buff.
— Chodźmy i my!
— Pójdę i ja — pomyślał Jan.
Młodzi ludzie zapłacili i wyszli z hałasem; za nimi wymknął się Jan, uśmiechając się triumfująco. Wiedział, gdzie szukać hrabiego. Kazał się wieźć do Buff i po długiem kręceniu się w labiryncie ulic znalazł się wreszcie przed oświetloną bramą trzeciorzędnego teatrzyku. Spóźnił się widocznie. Przed świątynią wesołej sztuki pełno było powozów i koni, roiło się od liberji, jakby cała arystokracja pruska dała sobie tam rendez-vous.
Jan omal nie krzyknął z radości. Taranty Wentzla stały u bramy. Spytał stangreta o hrabiego.
Soeben angekommen — odparł sługa.