Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



VII.

Pewnego dnia, wśród zimy, Jan Chrząstkowski wysiadł na berlińskim dworcu i kazał się wieść do pierwszego lepszego hotelu; tam zjadł śniadanie, przebrał się i wyszedł na miasto.
Obyczajem wieśniaka, gapił się w okna magazynów, czytał afisze na rogach ulic, zabłądził parę razy, raz wpadł pod konie i nareszcie po wielu przygodach dobił się pod Lipy. Tu zaczął chodzić od bramy do bramy po informacje o właścicielach, jakby zbierał szczegóły do gotajskiego kalendarza; aż po wielu trudnościach ze szwajcarami dożeglował do pałacu Wentzla Croy-Dülmen. Odetchnął jak po ukończonej ciężkiej pracy i zadzwonił.
Wer da?
Ich! — odparł dumnie Jan, stając u okienka.
Urzędnik pałacowy czytał dziennik i dość niechętnie przerwał politykę.
Wyglądał uroczyście w ponsowym płaszczu, szamerowanym złotem. Błyszczał jak słońce.
— Gdzie mieszka hrabia? — spytał Polak, pospiesznie biorąc za klamkę dalszych podwoi.
Ale zatrzask odmykał się tylko z loży, a szwajcar nie spieszył się z pociśnięciem sprężyny.