Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stała się jednak rzecz niesłychana. Dumny panicz schylił pokornie swój hardy kark nisko, bardzo nisko — i rękę babki podniósł do ust, jak wnuk i sługa.
Przez oczy staruszki przeszło zdumienie, może radość, ale nie zrobiła żadnej uwagi. On pierwszy zagaił rozmowę — naturalnie po francusku.
— Przepraszam za natręctwo, ale nie mogłem się zdecydować odjechać po wczorajszem rozstaniu. Może mi się uda pojednać pa... — zająknął się — pojednać babkę z Niemcami, chociażby ze mną jednym.
— Jeżeli nie masz innego zamiaru, to możesz sobie zaraz jechać i nie wracać. Pozwalam ci tu pozostać pod warunkiem, że mi nie wspomnisz nawet ich nazwy. Jesteś młodzik, możesz zmieniać sto razy zdanie, a ja, mój panie, siedmdziesiąt lat przeżyłam i pewnie, że nad grobem, dla twoich pięknych oczu mych zasad nie zmienię. Dosyć o tem, jeśli chcesz obiadować w Marjampolu.
— My, babciu, od wczoraj rozmawiamy, ani razu nie wspomniawszy narodowości — rzucił pojednawczo Chrząstkowski.
Zamiast się uspokoić, zaperzyła się jeszcze bardziej.
— Już ty mi się tylko za przykład nie stawiaj! Gotóweś jeszcze zaprzyjaźnić się z Niemcem, tego Szwaba za kolegę obrać.
Croy-Dülmen skłonił się z uśmiechem.
— Świadczę się niebem, że nie pierwszy wymówiłem tę okropną nazwę.
— Z konieczności, jakże mam powiedzieć? Jesteś Szwab, opite bawarem Niemczysko!
— Jako żywo, nigdy piwa nie pijam! Nie lubiłem go nawet, będąc studentem; a co do nazwy, jestem przecie ochrzczony, dla rodziny mam imię, jak każdy.