Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miony o zgonie ojca mej matki. Byłbym tu oddawna, szczęśliwy, gdybym mógł w czem służyć. List pana Żonżoskiego...
— Co? Jak? Jak pan powiedział? — zaperzyła się staruszka. — Co to? Drwiny? Umyślnie kaleczysz nazwisko?
Croy-Dülmen poczerwieniał jak żak, obejrzał się, nie wiedząc, co dalej mówić i czy nie lepiej ukłonić się i jechać.
Wtem piękna dziewczyna podniosła głowę; na twarzy, przez wyraz powagi, przedzierał się mimowolny uśmiech.
— Babunia zapomina, że hrabia po raz pierwszy w życiu wymawia polskie nazwisko, do tego tak trudne, jak nasze — ujęła się spokojnie.
— Oho, oho! Znam ja tych arogantów! Ojciec tego młodzika, gdy tu wszedł, niosąc zgubę biednej naszej Jadwini, był taki słodki, taki miły, tyle obiecywał! Miał Jadwinię co rok nam na święta przywozić, syna, jeśli będzie, oddać na wychowanie. Złote góry! Tymczasem porwał ją do swego zamku rozbójniczego nad Ren, i tyleśmy ją widzieli. Słowo Niemca to fałsz... Moja jedyna córka umarła wśród obcych, wrogów, sama. Nie dano nam znać o chorobie i śmierci.
— W tem przynajmniej niema mojej winy. Miałem wówczas trzy dni wieku — wtrącił Croy-Dülmen.
— Zrobiłbyś tak samo! — przerwała, zapalając się coraz mocniej. — Każdy z was taki. Znam ja was. Cierpiałam całe życie za to, żem córce mojej pozwoliła zrobić mezaljans.
Hrabiemu wypadł z rąk kapelusz. Otworzył usta, wlepił wzrok w staruszkę.