Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Posądzają, żeś się ożenił, żeś się sturczył, żeś umarł nawet!
— Lidja lada dzień...
— Co lada dzień? — przerwał niespokojnie.
— Lada dzień wypowie ci służbę. Urlop jej się sprzykrzył! — krzyczał Herbert.
— Czemuś nie przyjechał na polowanie?
— Znalazłem dziś zaproszenie na biurku.
— Gdzież ciebie szatan nosił?
Wentzel zaspokoił głód i pragnienie — zabrał głos.
— Byłem, koledzy, w srogich opałach. O mało mnie nie ożeniono.
— A to gdzie?
— Nad Renem.
— Pewno z Emilją Koop! — zawołał Schöneich.
— Naturalnie. Czy ciebie ciotka wtajemniczyła?
— Jakżeś się obronił?
— Uciekłem i schowałem się we Francji.
— Aha, żeglowałeś po admiralskiem morzu!
— Broń Boże! Studjowałem naszych sąsiadów.
— Kierujesz się na ambasadora, wedle mojej rady. Winszuję.
— Nie, mam zamiar wydać dzieło statystyczne!
— O pięknych damach! No, no, te sąsiedzkie studja musiały cię słono kosztować.
— Ani grosza. Jeździłem od miasta do miasta, od domu do domu prywatnemi ekwipażami.
— W roli sąsiada?
— W roli stroiciela fortepianów. Czegóż się śmiejecie? Mein Wort! Miałem kamerton i klucz.
— Cha, cha, cha! A toś im urządził instrumenta! Pyszny koncept! — śmiał się Herbert.
— Zostawiam ci go do dyspozycji w razie potrzeby.