Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O tem nie wątpię!
— Więc cóż, zgoda? — spytała ciocia Dora, wstając nawpół.
Hrabia się przeciągnął, ulokował wygodniej na kanapie i ziewnął nieznacznie.
— Proszę mi powiedzieć, ciociu, skąd ten gust do swatania? Ojciec mój nie był szczęśliwy w małżeństwie.
— Źle wybrał, źle wybrał! Nie słuchał mnie! — wołała żywo.
— Ciocia sama nigdy nie była zamężną...
— Ach, co tam mnie wspominać!
— Bo ciocia jest dla mnie ideałem. Ożenię się z ciocią, albo z nikim. To moje ostatnie słowo!
Na to niespodziewane zakończenie staruszka podskoczyła w fotelu, poczerwieniała i zbladła, upuściła z rąk robotę.
— Wentzel — zawołała zgorszona.
— Tak jest, ciociu! Tod oder Turondot! Bezkarnie się nie obcuje z ideałem. Przysiągłem sobie ciocię zbałamucić: to mój cel i marzenie.
Panna Dora poczęła dygotać jak w febrze. Trzęsły się jej siwe loki, i bezzębne usta, i ręce ociągnięte w mitenki. Z nosa osunęły się okulary.
— Fi, fi, fi! — zawołała zdyszana — Oto za moje starania i poświęcenia! Wstydź się, takie słowa do mnie... Żaden mężczyzna nie śmiał! Fe, obraza Boska! Jesteś, doprawdy, zuchwalec, lekkomyślny młodzik! Umywam ręce. Bóg świadkiem, chciałam cię ratować, zatrzymać na drodze zatracenia. Pozwalasz sobie na nieprzystojne rozmowy... fi, szkaradne! I ty mówisz o marzeniu! Kłamstwo! Ty nie wiesz, co to marzenie!