Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miał pamiątkę po owej burzliwej nocy. Klął ją w duchu, gdy wreszcie wygojony stroił się pewnego wieczora do teatru.
Doktór Voss zjawił się właśnie na zły humor, a nie wiedząc o tem, począł burczeć na wybryki. W rezultacie pokłócili się okropnie: medyk z całą flegmą, Wentzel z ogniem wcale nie germańskim.
Voss potarł swą górną wargę, co robił zawsze, gdy miał wygłosić ważne zdanie, i rzekł:
— Pan hrabia jest niecierpliwy, nierozsądny i nielogiczny... Typowy Słowianin.
Tego było zawiele. Croy-Dülmen skoczył, jakby skorpjona nadeptał.
Kreuzdonnerwetter! — zaklął jak dragon — Jak mi pan jeszcze piśniesz słowo...
— To co? — prawił spokojnie medyk. — Ja się bić nie umiem, a spostrzeżenie fizjologiczne nie jest przecież obrazą. Pan hrabia rodzi się z Polki, to pewnik; że ród matki spływa bardzo silnie na dzieci, to drugi pewnik; a że pan bardzo do matki podobny, to trzeci! Dixi.
— A ja dixi, że wasze fizjologje to brednie, a wy sami stado warjatów! Jestem Niemiec, i basta!
— Po ojcu prawdopodobnie!
— Jakto prawdopodobnie? — krzyknął młody człowiek, czerwieniejąc z pasji. — Śmiesz o mojej matce mówić podobny frazes!
— Mówię: prawdopodobnie, bo pani hrabina była Polką, a tamte kobiety są do prawdy podobne. Nasze damy — to co innego. Żeby, naprzykład, hrabina Carolath miała syna, powiedziałbym...
— Daj mi spokój z hrabiną Carolath! Nie ciekawym tego, co powiesz! — przerwał niecierpliwie