Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na płowe wąsy Jana zbiegały jasne łzy; otarł je niezgrabnie swą okaleczoną prawicą. Spojrzał na Cesię — płakała także.
Naprzeciw nich Wentzel, z brwią ściągniętą, rozmyślał o tej krzywdzie wieczystej, która jednych drugim oddaje na wyzysk i poniewierkę. W oczach mu stało pole bitwy, jak było przed laty. Wzdrygał się ze zgrozą...
A obok niego Jadzia, oparta o żelazne ogrodzenie, mówiła w myśli, odpowiadając na jakąś, jej tylko zrozumiałą, pozagrobową skargę:
— Zabierzemy cię, biedaku, zabierzemy do swej ziemi. Nie wrócimy bez ciebie. Długo czekałeś... Byłam zanadto szczęśliwa. Myślałam tylko o sobie.
Pani Tekla wstała pierwsza. Słońce zachodziło, i przedarłszy się z za chmurki, rzuciło złoty promień na napis grobowca:
„Wacław Chrząstkowski, porucznik pułku piechoty poznańskiej. Zginął w boju jak bohater!“
Staruszka skinęła na swe dzieci — ręką wskazała litery na marmurze:
— Boże, daj dzieciom waszym inną dolę! — wymówiła uroczyście. — Inną śmierć i inne bohaterstwo. Daj im, Boże, być wolnymi ludźmi. Jak ginąć, to nie marnieć!
— Amen! — wymówił Jan z Wentzlem, pochylając głowę.
A Jadzi się zdało, że to słowo nie mówił tylko mąż i brat, ale, że je powtarzał za nimi cały chór z grobów, rozrzuconych po całym świecie.
Amen, Amen, Amen!...

KONIEC.