Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jak cię czeka los jego matki?
Zmarszczyła brwi i po chwili rzekła równie spokojnie:
— To umrę, jak ona.
Zapanowała minuta milczenia.
— Więc wolisz go nad to, co dotąd kochałaś?
— Nie, umarłabym po stracie kraju i swoich, żeby tak było — odparła posępnie.
— A do mnie żalu mieć nie będziesz potem?
— Nie, babciu! Nic, oprócz bezmiernej wdzięczności i przywiązania.
Pochyliła się i przyklękła u kolan opiekunki; tylko nie płakała, jak tamta — kiedyś.
— Twoja kolej śledztwa, Wentzel! — zauważył Jan. — No, spraw się gracko!
Ale hrabia nie czekał wezwania. Poskoczył z miejsca, ukląkł obok narzeczonej, przeistoczony zapałem.
— Choćby mi tam dawano cesarską koronę, nie odejdę od was, babciu. Zostanę waszym do śmierci. Będę razem cierpieć i pracować. Nie brońcie mi szczęścia, pobłogosławcie. Słowa i wiary nie złamię, na pamięć matki wam przysięgam!
Staruszce zabrakło głosu. Drżącemi rękami objęła obie głowy i modliła się wśród łez. Była spokojną o wnuka, o wychowankę i o swą starość.
Od tej chwili Wentzel publicznie został przyjęty w grono rodziny, za domowego, za pana Marjampola. Służba nazywała go dziedzicem, Jaś Poznańczykiem, marszałek obywatelem, a znajomi sąsiadem.
Pani Tekla mając się za cudotwórcę, patrzyła z dumą na nawróconego Szwaba, a rzeczywista czaro-