Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przez pomyłkę znalazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta częsta korespondencja, ciociu, mocno się wydaje podejrzaną! — rzekł, śmiejąc się.
— Żartuj zdrów! Pisujemy o tobie, chłopaku! Jedz tymczasem. Bardzom ci rada.
— Co to ciocia haftuje tak zawzięcie? Oczy trzeba stracić nad taką dłubaniną.
— To panu Bogu na chwałę... stuła na twój ślub, chłopaku.
— Pocóż ten pośpiech gorączkowy? Zbutwieje cioci robota. Szkoda!
Panna Dora von Eschenbach wzniosła do sufitu śpiczasty nos i szkła okularów i westchnęła żałośnie.
Wentzel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i zaśmiał się.
— To westchnienie, ciociu, było brzemienne krytyką i potępieniem. Czego cioci się chce? Towarzystwa jakiej książęcej peroneli, niby mojej żony? Niech ciocia sobie wypisze tuzin dam próżniaczek do kompanji. A może ciocia lubi dzieci? Możemy z misji sprowadzić parę chińskich bachurów. Obejdzie się to wszystko bez współudziału mej osoby!
— Wentzel, Wentzel! Żartujesz ze świętych rzeczy. Każdy porządny człowiek musi się ożenić!
— Każdy porządny człowiek powinien unikać poufałości z kobietami! Nieprawdaż, ciociu?
— No, tak, zapewne... są grzechy...
— Z tego wynikające. Słyszałem o tem. Otóż ja nie chcę mieć grzesznych stosunków. Nie chcę się starać, oświadczać, bo to, widzi ciocia, doprowadza do uścisku dłoni, do gorących spojrzeń, do pocałunków. Ergo ja się boję żenić, bo to... niemoralne!
Miał minę mistyczno-zgorszoną.