Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jadziu, mój skarbie! — prosił — nie odstąp babki, jeżeli... Ach, może cię widzę raz ostatni! Oh, ja nieszczęśliwy!
Porwał się, skoczył na konia, dał ostrogę. „Bohater“ pognał naoślep — wszystko znikło z przed oczu Jadzi. Została sama...
Tylko na ręku migotał brylant hrabiego, a usta drżały pierwszym miłosnym pocałunkiem, a serce biło, rozsadzało piersi.
A tymczasem na placu boju już dawno czekano na hrabiego. Czekał też i Jan, który wpadł na koncept śledzenia Głębockiego i w ten sposób trafił na miejsce zebrania.
Wszyscy w milczeniu palili cygara, od czasu do czasu spoglądając to na słońce, to na zegarki. Głębocki coś wspominał o tchórzostwie i zdradzie. Jan i Stefan kipieli złością.
Nareszcie tętent się rozległ i wpadł hrabia zmęczony, na spienionym Bohaterze.
— Boże miłosierny! Konno na pojedynek! — krzyknął Jan, załamując ręce.
Wentzel zeskoczył i uścisnął serdecznie przyjaciela. Otoczyli go zaraz wszyscy: sekundanci, doktor — i Urban wylazł jak z pod ziemi na rozkazy.
— Możemy zaczynać — zawołał Głębocki. — Ja nie mam czasu! Już dziesięć minut po oznaczonej godzinie!
Uśmiech szczęścia drgał na twarzy hrabiego — wierzył teraz w swą gwiazdę, myślał teraz o Jadzi
— Wyznaczcie metę, panowie! — zawołał — Jestem gotów!
Sekundanci odeszli, a on Jana objął za szyję i ściskał jak szalony.