Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za oczami była silną, w oczy oburzenie jej topniało, gniew niknął — piękny panicz ogarnął i ją swym urokiem.
Zresztą Croy-Dülmen w życiu swem hulaszczem mało miał czasu i ochoty na stosunek z ciotką. Bytność jego we frontowym domu należała do wypadków nadzwyczajnych, witanych z zachwytem, wspominanych bardzo długo. Robił swą obecnością łaskę staruszce.
Był to więc dla niej radosny ranek, gdy lokaj oznajmił, że hrabia zaprasza się do niej na kawę. Zakrzątnęła się żywo, by go ugościć; rozpędziła całą służbę — nie mogła dobrać ciast i zakąsek. Nie przeczuwała, że jej „chłopaka“ zbudzili tak wcześnie dwaj sekundanci z warunkami pojedynku. Urban przygotowywał broń. Wentzel, po odejściu kolegów, coś pisał przy biurku, gwiżdżąc wojskową pobudkę. Czuł się w obowiązku pożegnania opiekunki.
Na odchodnem zawołał lokaja.
— Idź na Friedrichstrasse numer 5, koło skweru, weź listę lokatorów, wywiedz się u stróża o młodą damę, która dzisiejszej nocy wychodziła na miasto. Rozumiesz? Każ przytem założyć konie, a list ten oddaj hrabiemu Michałowi Schöneich. Jeżeli kto się zjawi, uwiadomisz mnie u pani. Verstanden?
Zu Befehl, Herr Graf!
Wentzel się ubrał i zszedł do ciotki. Pojedynek był naznaczony na poobiedzie, w lasku o parę stacyj za stolicą. Było zaledwie czasu na śniadanie i parę wizyt.
Ciotka Dorota przyjęła swego jawnogrzesznika w swym saloniku, ucałowała go w głowę i oczy, posadziła u zastawionego stołu.
Położył przed nią list.