Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miała Jasia i Cesię przyjąć w Olszance chlebem i solą. Konie marjampolskie czekały na Jadzię. Dla Wentzla i Stefana stały posiodłane wierzchowce.
Hrabia ją przeprowadził do powozu. Zdobyła się wreszcie na zapytanie:
— Pan dziś będzie u babki?
— Nie, pani, nie mogę.
— A jutro?
— Nie wiem, co będzie jutro.
— Zapewne, może lepiej nie żegnać się — zamruczała raczej do siebie, niż do niego.
— Kto ma z kim żegnać się, to szczęśliwy — odparł, patrząc na nią błagalnie.
I znowu czarodziejskie słowo ugrzęzło w gardle — pokręciła głową. Łez miała pełne oczy.
— Niech pan będzie jutro — wyszeptała.
Ukłonił się, bo Stefan się zbliżył, powóz ruszył.
— No, to jedziemy? — spytał Żdżarski.
— Jedziemy! — zawołał z determinacją hrabia.
Skoczyli na konie i pognali w drugą stronę. Na trakcie spotkali Wolickiego i Jasienieckiego, zamienili parę słów i pojechali razem do dworku Głębockiego. Brama była tym razem nawpół otwarta i nigdzie stróża.
— Łotr, umyślnie urządził szykanę — ozwał się jeden.
Wentzel zatrzymał jakiegoś parobka.
— Gdzie wasz pan?
— W domu. Słyszą panowie? Strzela.
Istotnie rozlegał się głuchy huk w miarowych odstępach czasu.
— Powiedz panu, oto masz moją kartkę, że ten pan chce się z nim widzieć.