Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chwała Bogu! Bardzom rad! A siostrunia aż rośnie z dumy. Jakże to było z tem strzelaniem? Tak sobie, bez żadnej dobrej racji?
— Racja toby się znalazła — rzekł wesoło Wentzel.
— Aha, znalazłaby się! Rozumiem! Coś tam stoi zapisanego między wami in libris amoris!
— A brata zawsze żarty się trzymają. Co za jakieś libris! Nie libris, ale Głębocki jest furjat, i jeśli go nie zamkną do obłąkanych, to ja sama zaskarżę go do medycznego wydziału!
— Ho, ho, ho! Jaka z siostry gorączka! Załatwi się z nim hrabia bez naszej pomocy. Poco kłaść palce między drzwi? Nieprawda, kawalerze?
— Niezawodnie, panie marszałku. Ale oto i Braniszcze. Wszystkie powozy już przed kościołem. Słowo daję! Jan już piechotą idzie naprzeciw.
Niecierpliwy oblubieniec istotnie, bez względu na swój strój weselny, kroczył na spotkanie.
— Ty mnie w chorobę wpędzisz swem marudztwem! — krzyczał już zdaleka.
Chi va piano, va sano! — pocieszył go Wentzel, zajeżdżając przed kościół.
Pani Tekla triumfalnym pochodem, pod eskortą wnuka i wychowańca, zajęła swe miejsce. Wszyscy na nią czekali i natychmiast rozpoczęła się ceremonja.
U ołtarza przyklękli państwo młodzi, powtarzali za księdzem przysięgę powoli, wyraźnie, dobitnie. Mimowoli za nimi szeptał ją Wentzel, stojąc naprzeciw Jadzi i nie spuszczając wzroku z jej bladej, poważnej twarzyczki.
Spotkali się oczami. On spojrzeniem mówił, że ją ubóstwia; ona uśmiechnęła się lekko, łagodnie