Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wentzel odszedł i po chwili usłyszała staruszka, jak rozbijał fortepian Jadzi, grając bez ceremonji mazurka...
Wypadła nań z krzykiem:
— Co wyprawiasz! Struny popękają!
— A niech sobie pękają! — odparł, całując jej ręce.
Wystrojony, z bukietem mirtowym u klapy, promieniał, jak jutrzenka. Tak rozradowanym nigdy nie był jeszcze. Aż się pani Tekla musiała uśmiechnąć do jego uszczęśliwionych oczu.
— Istna epidemja ten szał weselny! Czegóż ty się cieszysz? Chciałabym wiedzieć.
Poczerwieniał, jakby był panną młodą.
— Jabym dziś, babciu, cały świat ściskał i całował. Dusza mi się w piersi nie mieści.
— Osobliwość! — pokręciła głową. — Lepiejbyś się przespał i zjadł cokolwiek. Przecież zaraz jechać nie trzeba.
— Ależ trzeba, natychmiast. Nim się marszałek wybierze!... Jan tam klnie pewnie i płacze.
— Ach, ten Jan! No, to jedźmy, przyśpieszymy jego opamiętanie. Jakże tam Jadzia? Wczoraj skarżyła się na ból głowy.
— Zdrowa, babciu, zdrowa i wesoła! — powtarzał z uśmiechem, pomagając staruszce przykryć szaty godowe popielatym pudermantlem.
Konie stały u drzwi, postrojone w pęki wstążek i wisiadeł. Powozik świecił jak cacko.
Pani Tekla umieściła się na safjanowych poduszkach, hrabia wziął z rąk furmana lejce, i ruszyli jak wiatr.
Nawet zły humor marjampolskiej dziedziczki nie ostał się wobec ślicznej pogody, słońca i wesołych oczu