Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niósł żelazny krzyż i parę blizn — i wystąpił z czynnej służby.
Nudziło go wszystko po pewnym czasie; karjery nie szukał, celu nie miał w życiu, nie rozumiał potrzeby pracy.
Był hulaką wielkoświatowym, pełnym form i delikatności: pod maską króla salonów krył się cynik bez żadnych zasad, nieszanujący nikogo i niczego, lekceważący świat cały, dumny swą potęgą i magnetycznym urokiem.
Należał do kilku klubów, miał przyjaciół, ile było młodzieży w stolicy; kochały go wszystkie kobiety.
Był najzupełniej z losu zadowolony.
Major Koop i ciocia Dora byli dlań nudną miksturą, jak się wyrażał.
Słuchał ich rad i perswazyj, jak się słucha brzęku owadów podczas siesty poobiedniej.
Majora Koop zagadywał pytaniem o owcach i winie, ciotce znosił cukierki i płacił bez liku na misje jezuickie.
Staruszkę jednak było trudniej ułagodzić. Żyjąc w stolicy, słyszała więcej niż major, widziała mnóstwo podejrzanych osób i stosunków; stare damy z arystokracji składały w jej łaskawe uszy wszystkie plotki i skandale, obiegające Berlin z winy jej siostrzeńca. Ultramontańska jej dusza wezbrała zgrozą, patrzała na Wentzla jak na lokatora piekieł, mieszkanie jego obchodziła zdaleka, niby Sodomę, suszyła piątki, odprawiała dewocje, składała ofiary — wszystko bezskutecznie.
Hrabia nie miałby nigdy spokoju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całem zgorszeniu i zgrozie, miała słabość dla swego „chłopaka“, jak go zawsze zwała.