Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Śpiewu? Czy jest coś więcej nudnego, jak te trele? — odparł Żdżarski, ruszając ramionami. — Wolę pójść upomnieć się o wieczerzę.
Wentzel sam poszedł. W ciemnej altanie siedzieli narzeczeni z Jadzią. Oni blisko siebie na darniowej ławce, ona opodal, sama. A śpiew wabił, wołał, nęcił.
— Kto tam? — zagadnął Jan na widok czarnego cienia. — A, to ty, drużbo; siadajże obok swej towarzyszki.
Panienki urwały śpiew.
— Przepraszam. Czy przeszkadzam? — spytał.
— Ależ nie. To ten pan nam przerywa — zawołała Cesia, uderzając narzeczonego po ręku gałązką bzu.
— Bardzom rad, że go widzę — tłómaczył się Jan. — Nie lubię trójek. Para albo dwie. To przynajmniej prosty rachunek. Wiesz co, Jadziu: zaśpiewajcie z Wacławem duet z Fausta! Mam przeczucie, że się wam uda wyśmienicie.
Cesia zachichotała jak psotny chochlik.
Oboje wezwani do śpiewu milczeli.
— Nie chcecie? — dziwił się Jan. — Szkoda. Wasze głosy muszą być bardzo odpowiednie.
— Czy pan słyszał hrabiego śpiewającym? — zagadnęła Cesia. — Mnie się widzi, że to się nie zgadza z jego powagą.
— Czy ja na pani robię wrażenie poważnego? — spytał hrabia z uśmiechem.
— Nie widziałam pana nigdy wesołym.
— Przy Jasiu niknie humor innych.
— Ja szczęściem, nie mam w miłości twego usposobienia.
— Miłość miłości nie równa.