Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wentzel popatrzył na nią, krew buchnęła mu do twarzy. Coś mu świtało w głowie rozkosznego.
— Cały interes w pobiciu jego Normy — wytłómaczył Stefan.
— Czy ty się ścigasz na siwym? Winszuję! Każ w wigilję wypłoszyć z terenu zające — śmiał się Jan i zwrócił się do narzeczonej. — Chodźmy szukać pięciolistnego bzu. Jadzia pokończy bukieciki z hrabią. Ci państwo nie lubią spacerów. Będą sobie gadać o Głębockim i wyścigu.
Ruszyli, wziąwszy się pod rękę, w głąb ogrodu.
Śmiech Cesi brzmiał zdaleka; jednocześnie pan Żdżarski zawołał syna do domu. Słowiki głuszyły rozmowę dwojga pozostałych.
— Dlaczego pani nieprzyjemna obecność Głębockiego na wyścigu? — zagadnął Wentzel.
— Nieprzyjemna! Pan, co wierzy, że po nim płaczę, może myśleć, że to było radosne wrażenie. Czy nie lepiej o kim innym lub o czem innem mówić, niż o nim? Niecierpię śledztwa, a pan ma do tego wielki gust. Proszę pana, ostatni bukiecik.
— Zapasowy! Wezmę go sobie. Już nigdy nie wspomnę Głębockiego.
— Po co te wyścigi! — zamruczała. — Bohater niezawodnie wyprzedzi, a w końcu z zabawy może być awantura i nieszczęście.
— Jeśli pani zabrania, to się cofnę.
— Nie zabraniam, ale proszę — wymówiła ciszej.
— A wzamian ja o coś poproszę!
— Słucham.
— Niech mi pani powie, kto pani lepszy: on, czy ja?
— Znowu śledztwo... Powiem panu w przeddzień pana ślubu.