Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Doprawdy! Spróbujno tego sposobu z Jadzią, filozofie. A czy są brylantowe kolczyki?
— Są. A ja przez ten czas nikogo nie pocałowałem... Nie spojrzałem nawet na kobietę!
— Gdzieżeś podział hrabinę Aurorę?
— Admirał ją zabrał prawie przemocą na swą fregatę. Gdzieś żeglują szczęśliwie. Miałem scenę z piekła żywcem wziętą, nim jej wytłómaczyłem, żeby swe prawa przekazała ze mnie na męża. Słyszałem, że się mści na oficerach marynarki. Vale!
— A Lidja?
— Kupiłem jej kamienicę w Berlinie, byle mi dała spokój. Zresztą, rozprawiłem się z temi damami w trzy dni i uciekłem, bo Szöneich nie dał mi tchnąć drwinami. Czego ten człowiek na mnie nie wymyślał! Uszy więdną! Obiecał odwiedzić mnie w Strudze. Tylko co patrzeć, jak ich tu się zbierze bataljon cały. Jestem bajką modną w Berlinie.
— Więc dobijaj prędko targu. Wyschłeś z miłości. Ale wiesz co, bardzom ciekawy tych klejnotów. Poślę zaraz po nie do Strugi.
— Dobrze. Dam kartkę do Urbana, żeby je przywiózł. Są u niego pod strażą.
— Jutro je zawieziemy Cesi i ogadamy detalicznie ceremonję. Ślub cichy, obiad u niej, wieczorem przeprowadzenie nas do Olszanki. Boże, Boże, i do tego jeszcze pięć dni! Ty drużbujesz ze Stefanem a Jadzia z małą Tesią, moją szwagierką.
— Żdżarskiego koń uniósł. Nie spotkał was?
— Nie. Uniósł? Broń Boże jeszcze pokaleczył! Znowu gotowi ślub odłożyć. Ach! ja nieszczęśliwy! Pojadę go szukać.