Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hrabia słuchał, oszołomiony tą niespodzianą wieścią. Zdało mu się, że to nie babka, ale chór aniołów śpiewa mu hymn zbawienia. Obejrzał się i podszedł do okna.
— Jasia długo nie widać — zauważył, opierając się o uszak naprzeciw panienki.
Tego tylko trzeba było pani Tekli. Zaczęła wyliczać usterki zakochanego, upajając się melodją własnego gderania. W przerwach dawała rozkazy przygłuchemu Walentemu.
We framudze okna nikt jej nie słuchał. Kłębami wdzierała się upajająca woń bzów i śpiew słowików.
Mówili zcicha, niewiele co.
— I pani mi tego nie powiedziała! — skarżył się Wentzel z wyrzutem. — A jam ten wyrok na siebie nosił tyle miesięcy i tak rozpaczał! I pani płakała po tym człowieku! Płakała!
— Babka ma bardzo bujną wyobraźnię — odparła, ruszając brwiami. — Co prawda, podobne przejścia nie należą do najprzyjemniejszych, szczególniej z takim człowiekiem. Czy wie pan, co on teraz robi? Po całych dniach strzela z pistoletu. Podobno, że niklowe pieniążki rozbija kulą w powietrzu.
— Więc cóż?
— Nic. Tylko w serce ludzkie łatwiej trafić, niż w rzucony pieniądz.
Wymówiła to chłodno, napozór zupełnie obojętnie, i dalej wyglądała w cienie wieczoru, jakby ją tylko zajmował powrót Jasia.
— A jakby i zabił kogo w pojedynku, to co? — zaczął po przerwie Wentzel ponuro, sądząc, że ona się lituje nad Głębockim. — Odsiedzi pół roku w fortecy i wróci.